Artykuł LALE MASŁO KAWOWE POD OCZY pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Jeżeli zaglądacie do mnie regularnie, na pewno wiecie, że w październiku miałam przyjemność wybrać się na targi Ekocuda. Od tego czasu małymi kroczkami wymieniam swoją pielęgnację na tą o lepszym składzie. Przed targami przejrzałam listę wystawców i zrobiłam sobie wstępną listę tego, co chcę kupić. Dzięki temu mój portfel nie ucierpiał tak bardzo, a ja wróciłam do domu zadowolona. Marką która najbardziej mnie zainteresowała była właśnie Lale – skusiłam się na masło pod oczy i suflet do twarzy. Jest to firma z Krakowa, która tworzy naturalne i ręcznie robione kosmetyki oraz środki czystości do domu. Ich asortyment stale się poszerza i już dziś widzę na ich stronie kilka nowości, które z chęcią wypróbuję. Większość (jak nie wszystkie) produktów LaLe jest przyjazna dla wegan i wegetarian, nie zawierają dodatków pochodzenia zwierzęcego. Kosmetyki zamknięte są w szklanych słoiczkach lub w plastikowych opakowaniach z pompką.
Produkt ten jest kosmetykiem naturalnym, zawierającym kofeinę oraz olej z ziaren zielonej kawy. Ma działanie osłaniające, ochronne, regenerujące, nawilżające i wygładzające. Najważniejsze zadanie dla tego masła to zmniejszenie obrzęków i redukcja zmarszczek. Dzięki zawartości kofeiny, która jest naturalnym antyoksydantem, zwalcza wolne rodniki, a tym samym opóźnia starzenie się naszej skóry. Kosmetyk zamknięty jest w słoiczku z ciemnego szkła, z plastikową nakrętką. Grafika jest bardzo prosta i klasyczna – do mnie bardzo to przemawia. Dostępne są dwie pojemności: 60 i 30 ml. Na jego zużycie mamy 6 miesięcy od otwarcia opakowania. Na każdym słoiczku znajdziemy również naklejkę z numerem partii (równoznaczną z datą produkcji) oraz datą przydatności – 2 lata. Masło kawowe należy przechowywać w temperaturze poniżej 25 stopni Celsjusza, z dala od źródła światła. Dodatkową gwarancją jakości kosmetyku jest naklejka zabezpieczająca. Nie da się odkręcić nakrętki bez jej uszkodzenia. Dzięki temu mamy pewność, że nikt nie macał produktu przed nami.
LaLe Masło kawowe pod oczy kupiło mnie od pierwszego spotkania swoim zapachem. Czytając opinie na jego temat nie spodziewałam się, że będzie tak bajeczny. Pachnie jak pyszna, słodka, świeża kawa prosto z kawiarni. Każdy fan tego napoju na pewno już sobie wyobraził tą woń. Jest cudowna i tak „prawdziwa”, że chciałoby się skosztować odrobinę ze słoiczka. Masło ma bardzo zbitą konsystencję i przed wklepaniem w skórę trzeba je rozetrzeć w palcach, aż zmieni się olejek. Kosmetyk dużo łatwiej się wtedy nakłada i lepiej zadziała. Produkt ten nie wchłania się do końca, przez co nie nadaje się do stosowania pod makijaż. Pozostawia tłustawą warstwę, na której wszystko by się ślizgało i ważyło. Jej zadaniem jest ochrona skóry poprzez zapobieganie odparowywaniu wody. LaLe Masło kawowe stosuję tylko na noc i tak też polecam i Wam robić. Oprócz pięknego zapachu do zakupu zachęciły mnie też obietnice zmniejszenia opuchnięć pod oczami. Nie zależało mi tak bardzo na redukcji zmarszczek. Niestety w obu tych kwestiach szału nie ma. Podpuchnięcia troszkę się zmniejszyły, a bruzdy są takie jak były (po miesiącu używania). Masło całkiem dobrze nawilża i regeneruje skórę. Rano jest miękką, gładka i miła w dotyku. Niestety w ciągu dnia ten efekt trochę znika.
Zdecydowanie warto przyjrzeć się ofercie marki LaLe. Mają spory wybór kosmetyków do twarzy i ciała o bardzo dobrej jakości. Jeśli szukacie ręcznie robionych produktów o dobrych, prostych i naturalnych składach, serdecznie polecam Wam wejść na ich stronę. Co do samego masła kawowego mam mieszane odczucia. Gdybym trafiła na nie jakieś 5 lat temu, byłabym zachwycona. Da odpowiedni poziom nawilżenia i zapobiegnie tworzeniu się drobnych zmarszczek na młodej skórze. Na mojej, trochę bardziej wymagającej, z pierwszymi bruzdami jest za delikatny. Świetnie spisuje się na noc i zatrzymuje wilgoć w skórze, ale nie czuję głębokiego nawilżenia. Nie zauważyłam też większego działania spłycającego zmarszczki. Oczywiście efekty mogą być lepsze, w końcu używam go dopiero miesiąc (a ubytek w słoiczku minimalny). Będę stosować go dalej z przyjemnością, ale następnym razem wypróbuje wersję ze złotem, która ma mieć lepsze działanie przeciwzmarszczkowe. Podsumowując, LaLe Masło kawowe pod oczy to dobry, naturalny, bezpieczny produkt dla osób chcący utrzymać prawidłowy stan swojej skóry. Nie wyrządzi krzywdy i jest bardzo tani – duży słoik kosztuje tylko 25zł, mały 20zł. Produkt nie powalił mnie na kolana (no chyba że zapachem, jest boski), ale też mnie nie zniechęcił, po prostu jest ok. Z pewnością kupię inne kosmetyki tej marki. Mają dobre składy, korzystne ceny i super wydajne produkty. W tajemnicy powiem Wam, że Suflet z czarnuszką będzie chyba moim hitem w dziennej pielęgnacji, ale o nim napiszę innym razem. Dajcie znać czy spotkaliście się już z Lale i czy lubicie kawowe kosmetyki.
Artykuł LALE MASŁO KAWOWE POD OCZY pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł BRONZER BELL GINGER CONTOUR POWDER pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Tegoroczna edycja świąteczna marki Bell jest mała, ale bardzo udana. Najbardziej przykuwają uwagę bronzer, czerwona pomadka oraz złoty toper. Wszystkie kosmetyki mają piękne świąteczne opakowania, w szczególności bronzer. Nie wiem jak inne kosmetyki z tej serii, ale puder do konturowania ma mocny i nawet ostrawy zapach imbiru. Nie utrzymuje się on na skórze, tak na prawdę czuję go tylko przy nabieraniu na pędzel. Nie wiem czemu, ale oczekiwałam bardziej piernikowego zapachu. Wracając do opakowania. Wykonane jest z całkiem dobrego plastiku, łatwo otwiera się i zamyka, jest płaskie i nie posiada lusterka. Wszystkie te czynniki sprawiają, że jest przyjazne w podróżowaniu i nie zajmuje dużo miejsca.
Bronzer Bell ze świątecznej edycji posiada bardzo ładny, neutralny odcień. Bliżej mu do tych chłodniejszych tonów w stylu pudru Inglot 505. Sama formuła bronzera jest bardzo delikatna i wręcz jedwabista. Ładnie nabiera się na pędzel i praktycznie w ogóle się nie pyli. Jest to jeden z tych kosmetyków, którym nie zbudujemy intensywniejszego koloru, niż ten w opakowaniu. Dodatkowo łatwo i bezproblemowo aplikuje się go na skórę, bez ryzyka plam. Bronzer daje delikatny efekty i nie można nim przesadzić. Z pewnością spodoba się to tym z Was, którzy mają ciężką rękę do konturowania. Jeśli preferujecie mocny efekt na policzkach, to raczej nie będzie miłości miedzy wami a tym produktem.
Moim zdaniem jak najbardziej. Jak sami widzicie, jego kolor jest bardzo naturalny i łatwy do ogrania. Jego opakowanie jest poręczne, całkiem dobrze wykonane i urocze. Moim zdaniem kosmetyk będzie również bardzo wydajny, dzięki braku pylenia. Dołóżmy do tego niską cenę (niecałe 14zł za 10g produktu) oraz łatwą dostępność (większość sklepów Biedronka), a otrzymamy ideał dla każdej z nas.
Ciekawa jestem czy ta kolekcja czymś Was skusiła? A może załapaliście się już na edycję karnawałową?
Artykuł BRONZER BELL GINGER CONTOUR POWDER pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł TAŃSZY ZAMIENNIK KAT VON D OD EVELINE pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
To że liner od Kat uwielbiam na pewno wiecie. Jeśli nie czytaliście jego recenzji gorąco zachęcam to zajrzenia tutaj. Jego minusem jest cena, która może wiele osób zniechęcić. Sama szukałam tańszej opcji, jednak nic nie mogło się równać z Tattoo Liner. Gdy usłyszałam o nowości od Eveline byłam bardzo sceptycznie nastawiona, że niby jak taka tanioszka może być tak samo dobra? I wiecie co, nie zawiodłam się. Precise Brush Liner od Eveline jest niemal identyczny jak mój faworyt od Kat Von D. Ich najważniejsza część jest dokładnie taka sama. Pędzelek którym malujemy kreskę jest tej samej grubości, długości i miękkości. Nie wyczuwam żadnej różnicy w komforcie i łatwości używania ich. Oba pisaki świetnie leżą w dłoni. Jedynie drobny minusik mogłabym doczepić do opakowania linera Eveline. Naklejka lekko się odkleja, ale jest to tylko moje czepialstwo o walory estetyczne.
Nie tylko opakowani i aplikator są bardzo podobne. Ich formuły również maja wiele wspólnego. Oba są bardzo trwałe i nie rozmazują się nawet, gdy przypadkowo potrę oko. Oba najlepiej zmywać płynem dwufazowym. Na tym podobieństwa się kończą. A jakie są różnice? Jedna jest zdecydowanie na korzyść tańszego linera Eveline. Precise Brush Liner jest zdecydowanie bardziej czarny i mocniej napigmentowany. Robiąc nim kreskę nie ma potrzeby aby ją poprawiać, rysować dwa razy w jednym miejscu itd. Pod tym kontem Eveline ma ogromną przewagę. Niestety konsystencja samego kosmetyku bardziej podoba mi się u Kat Von D. Tattoo Liner jest idealnie „płynny”. Formuła nie jest ani za rzadka, ani zbyt sucha. Niestety mój egzemplarz Evelenie przez pierwszy tydzień, może dwa, był strasznie rzadki. Powiedziałabym, że wręcz rozlewał się na powiece – oczywiście to tylko moje czepialstwo, większość osób nawet by tego nie zauważyło. Sama lubię robić bardzo precyzyjne i cieniutkie ogonki, dlatego ta wada bardzo mi przeszkadzała. Nie zraziłam się jednak i dalej go używałam. Po jakimś czasie albo ja nauczyłam się go używać, albo formuła odrobinkę zgęstniała. Obecnie obu używa mi się tak samo dobrze, a raczej używało, bo Kat skoczyła swój żywot – to już drugie opakowanie i na pewno nie ostatnie.
Powiedziałabym, że prawie identyczne, a różnice są niewielkie i celowo ich szukałam. Na wcześniejszym zdjęciu możecie zobaczyć od góry eyeliner od Kat Von D, a na dole od Eveline. Weźcie pod uwagę, że mój Tattoo Liner miał już ponad pół roku i ledwo „dychał”. Ten od Eveline jest jeszcze świeży. To tylko potęguje różnicę w intensywności ich kolorów. Na żywo Kat Von D nie jest tak wypłowiały. Oba pisaki pozwalają na precyzyjne narysowanie zarówno cienkiej jak i grubej kreski. Można nimi pięknie wyciągnąć jaskółkę. Do obu trzeba mieć raczej wprawioną i pewną rękę, dlatego fanki kreski w codziennym makijażu będą nimi zachwycone. Pisak od Kat Von D za każdym razem był ze mną przez dobre 6 miesięcy niemal codziennego używania. Uważam, ze to na prawdę dobry wynik. Mam nadzieję, ze Eveline spisze się równie dobrze.
Zdecydowanie tak. Mogę podpisać się pod tym zdaniem obiema dłońmi. Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo ciesze się, ze mogę Wam pokazać tańszą opcję na idealną kreskę. Nie każdy chce lub może pozwolić sobie na wydanie większych pieniędzy na kosmetyk, a przecież mamy prawo dobrze wyglądać niezalezienie od sytuacji. Takie perełki kosmetyczne to coś co uwielbiam. Tanie, dobre i łatwo dostępne to ideał kosmetyku. Jeśli lubicie malować kreski czarnym linerem, koniecznie spróbujcie obu, a ten od Eveline powinien na stałe zagościć w Waszych kosmetyczkach. Spieszcie się z zakupem, bo nie jestem pewna czy jest on w sprzedaży regularnej czy limitowanej. Sama na pewno dokupię sobie przynajmniej dwie sztuki na zapas. Koniecznie dajcie mi też znać, jak idzie Wam robienie kresek i czym najchętniej je malujecie
Artykuł TAŃSZY ZAMIENNIK KAT VON D OD EVELINE pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł SHISEIDO WASO FRESH JELLY LOTION pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Jest to bezalkoholowy tonik o lekko żelowej konsystencji. Jego głównym zadaniem jest nawilżenie, które zostanie zatrzymane w skórze. Dodatkowo tonik wykazuje właściwości przeciwzapalne oraz łagodzące zaczerwienienia i podrażnienia. Shiseido Waso szczyci się zawartością komórek macierzystych z White Jelly Mushroom oraz kwasem glicyryzynowym, otrzymywanym z korzenia lukrecji. Produkt zamknięty jest w prostej butelce o pojemności 150ml z zamknięciem z wąskim dzióbkiem, dzięki czemu podczas aplikacji nie wylejemy zbyt dużej ilości kosmetyku. Producent zaleca stosowanie go dwa razy dziennie na oczyszczoną skórę, przed nałożeniem kremu, dla każdego typu cery.
O marce Shiseido słyszałam wiele dobrych opinii, ale kojarzyłam ją wyłącznie z pielęgnacją przeciwzmarszczkową. Dla osób, które nie potrzebują jeszcze tego typu kosmetyków została stworzona linia Waso. Jej premiera miała miejsce w 2017r, a sama marka na rynku istnieje już ponad 140 lat. W gamie produktów Waso oprócz toniku znajdziemy również żel oczyszczaczy, emulsję, peeling oraz tradycyjne kremy. Dlaczego zdecydowałam się akurat na tonik? Nie ukrywam, ze kupiłam go zupełnie w ciemno, po bardzo zachęcającym wywodzie Pani z Sephory. Już w perfumerii zaciekawiła mnie jego konsystencja, która przypomina trochę rozwodniony kisiel. Po kontakcie ze skórą bardzo szybko się wchłania i nie pozostawia żadnej wyczuwalnej powłoki. Jego konsystencja przekłada się na świetną wydajność. Wyciskamy jedną, średniej wielkości kroplę na dłoń i wklepujemy w buzię. Nic się nie marnuje w waciku.
Do tej pory stosowałam wyłącznie matujące lub regulujące wydzielanie sebum toniki. Był to dla mnie najważniejszy czynnik podczas wyboru jakiejkolwiek pielęgnacji. Przekonałam się już jednak, że nie zawsze jest to dobre dla mojej skóry. Tonik Shiseido Waso jest zdecydowanie inny, niż wszystkie stosowane przeze mnie do tej pory. Buzia po jego użyciu jest ukojona, miękka i sprężysta (a to „tylko” tonik). Świetnie sprawdza się o tej porze roku. Nie zauważyłam by stan mojej cery się pogorszył, krostki nie pojawiają się częściej. Po prawie dwóch miesiącach używania mogę też śmiało potwierdzić jego bardzo dobrą wydajność. Ubyło go bardzo niewiele. Jedyny minus tego toniku to skład. Daleko mu do tych naturalnych, a ja obecnie przechodzę okres fascynacji kosmetykami ekologicznymi i ręcznie robionymi. Gdy go zużyję będziemy mieć już pewnie piękną wiosnę, a moja skóra będzie potrzebować innych produktów.
Ciekawa jestem czy Wy używacie toników w codziennej pielęgnacji? Stawiacie na te naturalne, czy tak jak ja do niedawna, nie zwracacie uwagi na składy? Z chęcią poczytam Wasze komentarze.
Artykuł SHISEIDO WASO FRESH JELLY LOTION pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł PODKŁAD MISS SPORTY PERFECT TO LAST 24H pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Jego zadaniem jest zapewnienie pełnego krycia o przedłużonej trwałości nawet do 24 godzin. Oprócz długotrwałości ma cechować się komfortowym noszeniem bez skazy oraz nie przenosić się na ubrania. Dodatkowo zapewnia ochronę przeciwsłoneczną SPF 20. Podkład przebadany jest dermatologicznie. Dostępny jest w drogeriach Rossmann w 4 odcieniach. Mój kolor to 200 Beige i jest on najciemniejszy z całej gamy. Podkład Miss Sporty otrzymujemy w szklanej buteleczce o klasycznej pojemności 30 ml oraz ze sprawnie działającą pompką. Szata graficzna kosmetyku jest bardzo prosta i przyjemna dla oka. Ostatnia i najważniejsza informacja to cena. W drogeriach Rossmann jest to całe 25,99zł. Przyznacie, że jest bardzo przyjemna?
Jak już wspomniałam, podkład Perfect to Last 24h dostępny jest w 4 odcieniach. Kolor 200 Beige jest najciemniejszy, bardzo delikatnie oksyduje. Jest to ładny, opalony, oliwkowy odcień. Na zdjęciu powyżej jest to pierwszy swatch. Porównałam go kolejno z: Golden Rose Total Cover 04 Beige, niżej Revlon Color Stay nr 180 oraz z bardzo jasnym Clarins Everlasting w kolorze 103. W gamie podkładów Miss Sporty znajdziemy również bardzo ładne jaśniejsze, typowo beżowe oraz delikatnie żółte warianty.
Jak wiecie moja cera raz jest mieszana, a raz typowo tłusta. Moim największym problemem w makijażu jest utrzymywanie się podkładów. Często po prostu ze mnie spływają lub się ważą. W przypadku podkładu Miss Sporty nic takiego się nie dzieje. Ładnie utrzymuje się na buzi przynajmniej przez 10h – zazwyczaj przez taki okres czasu noszę makijaż. Podkład nie waży się na czole ani wokół nosa. W ciągu dnia wystarczy 1-2 poprawki bibułką matującą, ale wynika to raczej z mojego przewrażliwienia niż z konieczności. Podkład nie jest typowo matujący, lecz ładnie go trzyma, gdy wykończymy makijaż takim pudrem. Jego krycie nazwałabym dobrym średnim. Spokojnie przykryje zaczerwienienia i drobne krostki, przy czym nie tworzy maski. Konsystencja podkładu jest średnio gęsta, a jego zapach delikatny. Łatwo rozprowadza się zarówno palcami jak i gąbeczką, a jego krycie można budować.
Zdecydowanie tak. Biorąc pod uwagę jego cenę (tylko 26zł, a w promocji jeszcze taniej), to jak wygląda i utrzymuje się na skórze, ładne odcienie i dostępność, wróżę mu duży sukces. Sama na pewno dokupię jaśniejszy kolor na zimę. Dla mnie jest to lżejsza wersja mojego ukochanego Revlona. Ma nieco mniejsze krycie, delikatniej zastyga, równie dobrze się utrzymuje i jest sporo tańszy. To co, skusicie się na Miss Sporty Perfect to Last 24h?
Artykuł PODKŁAD MISS SPORTY PERFECT TO LAST 24H pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł MYWONDERBALM MIYA – I’M COCONUTS pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Jest to intensywnie nawilżający krem z olejkiem kokosowym. Nie zawiera silikonów, parafiny, olejów mineralnych, PEG-ów oraz barwników. Znajdziemy w nim za to olej sezamowy oraz kokosowy (na drugim i trzecim miejscu w składzie). Krem jest bardzo gęsty i posiada intensywny zapach. Nadaje się do stosowania na twarz, dłonie i całe ciało. Zamknięty jest w poręcznej, miękkiej tubie o pojemności 75ml. Jest to bardzo duża pojemność, w przypadku gdy chcemy używać go tylko do twarzy, a mamy na to tylko 6 miesięcy od otwarcia.
Zacznę od zapachu, który jest mega intensywny i niestety dla mnie zbyt sztuczny. Nie każdy polubi się z takim kokosem. Formuła kremu jest bardzo gęsta i już niewielka jego ilość wystarczy do posmarowania całej buzi, szyi oraz dekoltu. Jest on przeznaczony do każdego rodzaju skóry i szybko się wchłania, przez co nadaje się również pod makijaż. W przypadku mojej mieszanej, a obecnie tłustej cery, nie odważyłabym się go użyć na dzień. Stosuję go tylko na noc, ponieważ moja skóra staje się po nim bardzo tłusta. Pomijając ten fakt, rano budzę się z twarzą mięciutką i gładką jak pupcia niemowlęcia. Myślę, że ten wariant myWONDERBALM spisze się najlepiej u osób z cerą normalną i suchą.
Naczytałam się tyle ochów i achów na temat produktów tej matki, że miałam w stosunku do tego kremu wysokie wymagania. Przekonałam się po raz kolejny, że olej kokosowy nie jest najlepszy dla mnie, choć krzywdy mi nie wyrządza. Krem myWONDERBALM nie zapchał mnie ani nie podrażnił, pomimo intensywnego zapachu. Żałuję, że nie są dostępne pojedyncze, mniejsze opakowania tych kremów. Tak dużej tubki nie jestem w stanie zużyć przed upływem jej przydatności do użycia. Choć krem nie jest złym produktem, nie kupię go ponownie, chyba że moja cera radykalnie zmieniłaby swoje upodobania.
A Wy, znacie produkty MIYA? Który z nich wart jest uwagi i dobrze się u Was sprawdza?
Artykuł MYWONDERBALM MIYA – I’M COCONUTS pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł PIGMENTY KOBO PROFESSIONAL FANTASY PURE PIGMENT pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Dostępne są obecnie w 6 wariantach kolorystycznych. Skusiła ma się na dwie zielone błyskotki: 101 Aurora oraz 102 Golden Olive. Waga każdego z nich to 1,1g. Regularna cena pigmentów to 19,99zł, ale można kupić je sporo taniej podczas promocji. Kosmetyk zamknięty jest w plastikowym słoiczku z nakrętką, zabezpieczony jedynie sreberkiem. Zdecydowanie przydałoby się również siteczko, które ograniczałoby rozsypywanie sie produktu. Pigmenty Kobo są bardzo drobno zmielone co ma woje plusy i minusy. Zarówno podczas odkręcania opakowania, jak i aplikowania ich na powiekę, strasznie się pylą. Nauczona na własnych błędach, zabawę z nimi zaczynam zawsze od rozłożenia chusteczek na toaletce i kolanach.
Dużym plusem pigmentów Kobo jest ich łatwość aplikowania – nabieram odrobinę na palec i wklepuję w powiekę. Dla wzmocnienia efektu jak i trwałości, zawsze używam odpowiedniej bazy w postaci Glitter Primer z Nyx. Działa jak klej, który szybko chwyta pigment, podbija jego kolor oraz błysk. Równie dobrze spisze się zastygający korektor lub porządna primer pod cienie. W zależności od tego jaki kolor ma Wasza baza, pigmenty będą mniej lub bardziej intensywne. Na jasnej, cielistej oba pigmenty (Aurora oraz Golden Olive) wyglądają na złote. Nałożone na brązowy cień lub czarny liner ukazują swoje prawdziwe, zielone piękno. Idealnie widać to na powyższym zdjęciu (pigment 101), ale dla lepszego efektu zrobiłam również swatche na dłoni. Od lewej to Aurora, od prawej Golden Olive, górny rząd korektor, później czarny liner, a na dole sam glitter primer.
Nawet nie wiecie jak ciężko jest oddać urok tych błyskotek na zdjęciu. W każdym świetle wyglądają nieco inaczej. Nie są to intensywnie zielone kolory, co może być dla wielu plusem. Dzięki temu łatwiej jest je wkomponować w makijaż, nawet gdy boimy się kolorów. Uważam, że prezentują się bardzo ładnie na oku i można je nosić nawet w dziennym makijażu. Zdecydowane nie żałuję, że się na nie skusiłam, choć będę szukać jeszcze intensywniejszych zieleni. Piękne kolory widziałam w asortymencie Tammy Tanuka i to pewnie one będą moim kolejnym wyborem.
Artykuł PIGMENTY KOBO PROFESSIONAL FANTASY PURE PIGMENT pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł KOSMETYCZNI ULUBIEŃCY PAŹDZIERNIKA pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Garnier Hand Intensywna pielęgnacja bardzo suchej skóry. Jest to krem do rąk przed którym bardzo długo się wzbraniałam. Zupełnie bez powodu obawiałam się jego konsystencji, że będzie pozostawiał wyczuwalny filtr i nie wchłonie się całkowicie. Okazało się zupełnie odwrotnie. Na pierwszy rzut oka przypomina zwykła wazelinę, tylko że różową. Krem przyjemnie i łatwo się rozprowadza, ma delikatny, kwiatowy zapach i błyskawicznie się wchłania. Dosłownie kilkadziesiąt sekund i już możemy zająć czym innym nasze dłonie. Zawarta w nim alantoina pielęgnuje skórę, a gliceryna tworzy warstwę ochronną. Krem świetnie sprawdzi się na chłodniejsze miesiące.
Toni&Guy Smooth Definiton mask leżała w moich zapasach dobrych kilka tygodni. Już po pierwszym użyciu, wiedziałam, że będzie moim ulubieńcem. Maska jest gęsta i nie spływa z włosów. Po spłukaniu pasma są lśniące, gładkie i bez problemu się rozczesują. Jedyny minus to jej zapach, który kojarzy mi się z męskim kosmetykiem oraz średnia wydajność. Użyłam jej dopiero kilka razy, a już ubyło ponad połowę.
Shiseido WASO Fresh jelly lotion. Jest to tonik o pół-żelowej konsystencji i delikatnym, neutralnym zapachu. Ma oczyszczające właściwości, a zarazem jest delikatny i nie podrażnia. Nie zawiera alkoholu, możemy go stosować rano i wieczorem. Dzięki swojej konsystencji jest niezwykle wydajny – po prawie miesiącu stosowania niewiele go ubyło.
Mincer Pharma Vitamin Philosophy N°1005 to serum wzmacniające do cery dojrzałej. Choć na mojej twarzy nie widać jeszcze (na szczęście) upływu lat, to niestety zmarszczki mimiczne są już pokaźne na czole. Dodatkowo wychodzę z założenia, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Nie wiem jak serum sprawdza się na dojrzałych cerach, ale u mnie świetnie odżywia skórę i mam nadzieje, że opóźni moment pojawienia się na niej zmarszczek.
The Body Shop Tea Tree Oil niestety dobił już dna. Ten olejek herbaciany genialnie radził sobie z niedoskonałościami, działał antybakteryjnie, ale nie wysuszał skóry. Stosowałam go punktowo na pojedyncze krostki, przez dobre kilka miesięcy. Zmiany się uspokajały i szybko znikały.
Maybelline Super Stay Matte Ink w kolorze Seductress to najtrwalsza pomadka w moich zbiorach. Ma piękny, jesienny, beżowo-brązowy kolor z nutką brudnego różu. Wspaniale dopełnia każdy dzienny jak i wieczorowy makijaż, nie ścierając się, nie rozmazując i nie zjadając brzydko. Ta pomadka to zdecydowanie drogeryjny hit w swojej kategorii.
Eyeko Black Magic Mascara to obecnie mój ulubiony tusz do rzęs. Pięknie je wydłuża, pogrubia i nie skleja. Rzęsy są mocno czarne przez cały dzień. Maskara nie kruszy się i nie rozmazuje, więc nie ma sie co martwić, że zrobimy sobie pandę pod okiem. Moja obecna miniaturka powoli dobija dna i z pewnością kupię pełnowymiarowe opakowanie.
Kobo Magic Correcting Stick jest ze mną stosunkowo krótko, ale odkąd go mam, używam codziennie. Jest to korektor o brzoskwiniowo-różowym kolorze, który idealnie nadaj się do maskowania większych zasinien. Oczywiście na niego musimy nałożyć również beżowy produkt, ale każdy kto ma naturalnie ciemne sińce, zrobi wszystko by je zatuszować.
Jak widzicie nie ma tego tak dużo. Oprócz tych produktów jest jeszcze sporo „odgrzewanych kotletów”, o których mówiłam tyle razy, że nie będę się powtarzać. Podkład Revlon CS, puder matujący GR, baza MUFE, pędzelek do blendowania Maxineczki i wiele innych produktów, które pojawiały się we wcześniejszych miesiącach nadal stele u mnie goszczą. Ciekawa jestem jacy są Wasi ulubieńcy i czy znacie coś z moich perełek?
Artykuł KOSMETYCZNI ULUBIEŃCY PAŹDZIERNIKA pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł TARGI KOSMETYKÓW NATURALNYCH EKOCUDA pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Organizowane są co roku. Do tej pory były to tylko dwa miasta, lecz w tym roku dołączyła do nich również stolica Wielkopolski. W Gdańsku już się odbyły (20-21.10), w Poznań właśnie trwają (27-28.10), a w Warszawie będą niebawem (17-18.11). Jest to świetna okazja by przetestować kosmetyki, które na co dzień dostępne są tylko przez internet. Wszystko można powąchać, sprawdzić konsystencję i szybkość wchłaniania produktów. Podczas targów Ekocuda w Poznaniu można poznać ponad 80 marek i sklepów oferujących wyłącznie naturalne i często ręcznie robione kosmetyki. Nie sposób przejść obok tych cudowności i niczego nie kupić.
Dziś i jutro w Poznaniu można przetestować kosmetyki oraz porozmawiać z przedstawicielami (lub często właścicielami) wielu znanych i popularnych marek np. Yope, Pixie, Orientana, Sylveco, Annabelle Minerals, Mydlarnia Cztery Szpaki czy Derma. Takie wydarzenie to również okazja do poznania nowych i młodych marek, które oferują ręcznie robione kosmetyki. Należą do nich np. LaLe, Svoje czy Miodowa Mydlarnia. Przed targami przejrzałam ofertę większości wystawców, by wybrać coś dla siebie. Wiecie jak to jest na takich wydarzeniach. Tłum ludzi, wszędzie trzeba się przeciskać i trudna coś zobaczyć, bez odstania swojego w kolejce. Dzięki temu oszczędziłam sporo czasu i mogłam iść z koleżanką na kawę, gdy już kupiłyśmy to co chciałyśmy.
Jak nie trudno zgadnąć, nie wyszłam stamtąd bez kupna kilku podstawowych kosmetyków pielęgnacyjnych. Jako pierwsze na listę wpisało się Zimowe mydło od Yope. Jak to cudownie, świątecznie pachnie – migdał, cynamon, kokos i pomarańcza, bajka. Kolejnym łupem były produkty marki LaLe. Poczytałam na ich temat przed targami i wiedziałam, że „muszę” kupić ich kawowe masło pod oczy. Pachnie fenomenalnie, ma bardzo dużą pojemność i podobno ma pomóc zredukować mi moją opuchliznę. Na stoisku skusiłam się też na Suflet do twarzy z różową glinką i olejem z czarnuszki. Kosmetyki Lale są w 100% naturalne i ręcznie robione.
Czym byłaby prawidłowa pielęgnacja bez dobrego peelingu? Idealny dla mnie, z dużymi drobinkami i o słodkim zapachu jagód, znalazłam na stoisku Bosphaera. Swoją drogą do wyboru były 4 zupełnie różne warianty, o drobniejszych i grubszych kryształkach cukru. Zapachy kwiatowe, cytrusowe i słodkie, co kto woli. Podczas zakupów mogłam porozmawiać z przemiłą Panią reprezentującą tą markę. Bardzo dokładnie opisała każdy produkt, który mnie zainteresował i pomogła dobrać odpowiedni dla mojej skóry. To jest chyba najlepsze w takich targach. Możliwość porozmawiania twarzą w twarz z osobami, które mają wielką wiedzę i potrafią ją w przestępny sposób przekazać.
Ostatnia targową zdobyczą jest lżejszy krem pod oczy z marakują i zieloną herbata od Make Me Bio. Zapewnia ochronę SPF25 i pomaga niwelować opuchliznę po ciężkiej nocy. Tym sposobem spełniłam wszystkie moje zachciewajki, choć na ich testy będę musiała jeszcze zaczekać, aż zużyję moją obecną pielęgnację. Dajcie znać czy byliście już na tagach Ekocuda, czy dopiero się wybieracie? Więcej na ich temat przeczytacie na stronie Ekocuda.
Artykuł TARGI KOSMETYKÓW NATURALNYCH EKOCUDA pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł BRONZER WIBO BEACH CRUISER pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Dostępny jest w 3 wariantach: cieplejszej, chłodniejszej i z drobinkami. W dzisiejszej recenzji skupimy się na numerze 02 Cafe Creme. Z całej trójki ten jest najchłodniejszy, choć tak na prawdę można uznać go za neutralny. Jego uniwersalny kolor ma oliwkowe tony, dzięki czemu wygląda bardzo naturalnie. Można używać go zarówno do opalania jak i delikatnego konturowania. Jego konsystencja jest sucha, choć na twarzy daje aksamitne wykończenie. Łatwo się rozciera i nie robi plam. Jedyny minus to mocne pylenie. Lepiej nie szorować po nim pędzlem zbyt mocno.
Nie da się ukryć, że marka mocno „inspiruje się” innymi produktami. W ostatnim czasie bardzo się to nasiliło -zapewne wiecie o jakie nowości mi chodzi. W przypadku bronzera Wibo widzę duże podobieństwo do produktów Tarte. Bronzer Beach Cruiser to na szczęście tylko inspiracja, a nie bezczelne kopiowanie. Z pozytywnych rzeczy, widzę poprawę jakości opakowań produktów marki. Nie jest to już najgorszy, byle jaki i tandetny plastik. Nowy bronzer Wibo zamknięty jest w solidny, zgrabnym i estetycznym, kartonowym opakowaniu. Brąz i złote napisy wyglądają kusząco i elegancko. W dodatku te tłoczenia w kształcie liści palmy na kosmetyku – bardzo mis się podobają.
Uważam, że tak, szczególnie podczas promocji. Kosmetyk daje ładny efekt, dobrze się blenduje i ma sporą gramaturę (22g). Jedynym minusem jest dla mnie jego zapach – pylenie mogę przemilczeć. Produkt jest ewidentnie perfumowany i na szczęście czuć to tylko podczas aplikacji. Wolałabym, aby nie miał żadnego zapachu, ale to tylko moje „widzi mi się”.
Zdążyliście już przetestować ten produkt, lub inną, cieplejszą nowość Wibo? Jakie jest Wasze zdanie o ostatnich poczynaniach marki?
Artykuł BRONZER WIBO BEACH CRUISER pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł PALETA VIOLET OD I HEART REVOLUTION pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Wykonana jest z solidnego plastiku, który ma nam przypominać pyszną tabliczkę czekolady. Fioletowy kolor opakowania od razu sugeruje nam, z jaką kolorystyką będziemy mieć do czynienia. Wewnątrz znajdziemy duże lusterko o dobrej jakości. Dla mnie to duży plus już na samym wstępnie. Nie wiem czemu, ale gdy paleta posiada lusterko, zdecydowanie częściej jej używam. Violet skrywa w sobie 11 cieni matowych (po 1,2g każdy) oraz 7 błyszczących (po 1g). Ich kolorystyka jest różnorodna, od neutralnych, lekko chłodnawych, po cieplejsze, rudawe, różowe i fioletowe.
Cienie matowe rozcierają się bardzo łatwo i nie robią przy tym plam. Ich pigmentacja jest w sam raz i bez problemu przenosi się z pędzla na powiekę. Kolory możemy stopniować i dokładać bez obaw o powstanie dziur w makijażu. Ich minusem jest tylko delikatne szklenie się najczęściej używanych odcieni. Dużo bardziej widoczne jest to w przypadku cieni metalicznych. Te już po kilku użyciach mają twardą skorupkę, którą trzeba zdrapać. Nakładanie ich palcami z pewnością przyspiesza ten proces, jednak w ten sposób aplikuje mi się je najłatwiej i najlepiej. Niezależnie od wykończenia cienie ładnie trzymają się powieki, makijaż po całym dniu wciąż wygląda dobrze, nie blaknie ani się nie roluje.
Moim zdaniem zdecydowanie warto wziąć ją pod uwagę. Za cenę nie wyższą niż 40zł otrzymujemy dobry produkt, o ciekawej lecz nadal użytkowej kolorystyce. Dobrze sprawdzi się zarówno u osób które dopiero zaczynają swoją przygodę z makijażem jak i u tych lepiej obeznanych. Będzie to dobry zakup, jeśli chcielibyście spróbować pobawić się z trochę odważniejszymi kolorami, ale nie jesteście do końca przekonani. Paleta Violet to kolejny dobry tego typu kosmetyk od marki Revolution, prezentujący tą samą, stałą jakość i estetykę wykonania.
Artykuł PALETA VIOLET OD I HEART REVOLUTION pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł BUBLE I ROZCZAROWANIA OSTATNICH MIESIĘCY pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Puder Wibo, którego zadaniem było utrwalenie makijażu oraz utrzymanie matowego efektu na wiele godzin. Niby nic nadzwyczajnego i takie produkty można znaleźć na każdym kroku. Niestety w tym wypadku marka Wibo poniosła totalną porażkę. Puder Marshmallow opisywałam Wam już jakiś czas temu i moja opinia się nie zmieniła. Pieniądze wyrzucone w błoto, dlatego nie polecam dodawać go do koszyka w przypływie „szału” podczas najbliższej promocji -55% w Rossmann.
Na fali popularności azjatyckich stron internetowych, w końcu i mnie dopadły uroki zamawiania na Ali. Z większości zakupów jestem w pełni zadowolona, ale zdarzył się jeden pędzlowy bubel. Duży fun brush miał być idealny do rozświetlaczy, ale okazał się niezłym bublem. Włosie nie łapie kosmetyków, a jak już się nam uda coś nabrać, nie jesteśmy w stanie przenieść tego z pędzla na skórę.
Givenchy Blush Noir Revelaeur to róż do policzków w formie gęstej mazi o nieciekawym fioletowo-szarym kolorze. Całe szczęście, że ten kosmetyk dostałam, a nie kupiłam. Z tego co widzę jest już chyba wycofany ze sprzedaży i w cale się nie dziwię. Konsystencja jest tłusta i nierówno się rozprowadza. Kolor prawie znika po roztarciu, a jak już nałożymy grubą warstwę wyglądamy po prostu na brudne. Jakim cudem taka marka wypuściła tak fatalny kosmetyk? Chciałabym wiedzieć co poszło nie tak.
L’Oreal La Palette Nude nie jest chyba jeszcze dostępna w Polsce. Dostałam ją w gratisie podczas zakupów w Boots. Jej jakość moim zdaniem nie dorównuje innym drogeryjnym cieniom. Kolory są całkiem ładne, stonowane, dzienne z odrobiną różu. Niestety mają bardzo kiepski pigment, ciężko się je buduje na powiece i wydobywa kolor. Jeśli pojawi się kiedyś w naszych drogeriach zapewne jej cena przekroczy 50 zł i zdecydowanie nie będzie warta zakupu. Sama robię do niej co jakiś czas podejścia, ale nie potrafię się przekonać.
Jako kosmetyczny maniak nie mogłam się doczekać premiery marki Fenty Beauty. Na mojej liście zakupów był oczywiście podkład Pro Filt’r. Już miałam zamawiać go w ciemno, ale podczas ostatniej wizyty w Sephora dostałam jego próbkę. Kolor 190 jest przeboski i wprost stworzony dla mnie. Tuż po aplikacji byłam zachwycona tym jak moja buzia wyglądała. Gładka, matowa i niemal idealna. Niestety już po paru godzinach zaczynałam się mocno świecić, a po powrocie z pracy strefa T wyglądała na mocno zwarzoną. Podkład wyglądał na tej partii twarzy jak jeden wielki glut. Dodatkowo po dwóch użyciach wysypało mi kilka bolących nieprzyjaciół, których leczyłam cały tydzień. Zdecydowanie nie kupię tego podkładu i jeśli macie problem z przetłuszczaniem się cery, Wam również odradzam jego zakup.
Stik Caolion pojawiał się już na moim blogu i niestety muszę podtrzymać moją wcześniejszą opinię. Nie spisuje się u mnie tak dobrze, jak chwalą inne dziewczyny. Nie trzyma matu u mnie nawet w najmniejszym stopniu i już dawno powinien znaleźć się w koszu. Trzymałam go tylko do tego wpisu.
Część z tych kosmetyków mogę teraz z czystym sumieniem wrzucić do kosza, choć paletce cienie pewnie dam jeszcze szansę. Na jakie kosmetyczne buble ostatnio Wy się natknęliście?
Artykuł BUBLE I ROZCZAROWANIA OSTATNICH MIESIĘCY pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł MOJA PIELĘGNACJA WŁOSÓW pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Choć to jakiego używamy szamponu dla mnie jest bardzo istotne, dla wielu niekoniecznie. Mam wrażliwą skórę głowy, podatną na pojawianie się łupieżu i swędzenia. Od bardzo dawna jestem wierna produktom Pharmaceris. Wersja łagodząca pojawiła się już kiedyś na blogu w tym wpisie. Obecnie używam wersji przeznaczonej do skóry łojotokowej i spisuje mi się równie dobrze. Oczywiście od czasu do czasu testuję też inne kosmetyki np. Kevin Murphy, swoją drogą ta seria była fantastyczna, jej jedyny minus to niestety wysoka cena. Równie ważne jest to, w jaki sposób myjecie głowę i włosy. Technik jest kilka, ale u mnie najlepiej sprawdza się 2-3 krotne mycie. Najpierw same pasma, by zmyć kurz i lakier – dzięki temu nie przenosimy tej mieszanki na skórę głowy. Następnie myję sam skalp, a na końcu całość. Wiem, to brzmi bardzo pracochłonnie, ale w rzeczywistości zajmuje nie więcej niż 5 minut.
Gdy moje włosy są już starannie umyte i podsuszone ręcznikiem, nakładam sporą ilość odżywki lub maski. Bardzo ważne jest, by tego typu produkty nie nakładać na mokre i ociekające pasma. Rozcieńczamy w ten sposób odżywkę, przez co pogarszamy jej działanie. Wyjątkiem są maski Kevin Murphy, które są aktywowane wodą. Od mojego fryzjera nauczyłam się też by odzywkę nakładać pasmami, każdorazowo wygładzając je dłońmi. Przypuszczam, że ma to na celu domknięcie łusek, ale pewna nie jestem. W każdym bądź razie taki sposób aplikacji świetnie się u mnie spisuje. Z drogeryjnego i niedrogiego asortymentu z czystym sumieniem mogę polecić Wam dwa produkty. Trzy minutową odzywkę Pantene w wersji Intesive Repair oraz Regeneracyjne serum do włosów marki Regenerum. Oba kosmetyki mają mocno wygładzające właściwości, a w szczególności to serum. Włosy są po nich leiste, gładkie, łatwo się rozczesują i układają. Wracam do nich bardzo często, powiedziałabym nawet, że są stałymi bywalcami w mojej łazience.
Tak, dobrze przeczytaliście. To jak oraz czym czeszecie swoje włosy również ma olbrzymi wpływ na ich kondycję, dlatego zaliczam tą czynność do kategorii pielęgnacja włosów. Nie pokarzę Wam mojej szczotki póki co – jest w fatalnym stanie i nie spełnia już swojego zadania, ale niedługo pokarzę Wam coś ekstra. Jeśli tak jak ja, rozczesujecie mokre włosy, ważne jest by wybrać szczotkę, która jest do tego przystosowana. Mi najlepiej spisują się te z mieszanką igieł syntetycznych i z dzika. Dobra i dopasowana do naszych potrzeb szczotka to najważniejszy czynnik do sukcesu z bezproblemowym czesaniem. Jeśli nadal macie z tym problemy, warto posiłkować się sprejem ułatwiającym rozczesywanie np. Furterer Paris o pięknym zapachu zielonej herbaty lub olejkami. Tanie i dobrze działające znajdziecie w ofercie Bioelixir.
Moja codzienna pielęgnacja włosów kończy się po ich wysuszeniu suszarką (tak, wiem że to je niszczy) i wygładzeniu olejkiem. Dzięki temu łatwiej jest mi okiełznać fryzurę przed wyjściem z domu i nie puszy się nawet przy sporej wilgotności. Moim ulubieńcem wszech czasów jest zdecydowanie olejek Kerastase. Jest drogi ale jednocześnie super wydajny. Tą buteleczkę mam już grubo pond 1,5 roku i dopiero zaczyna mi się kończyć. Olejek przepięknie pachnie, nabłyszcza i wygładza włosy. Ułatwia też ich rozczesywanie i jako jeden z niewielu ma właściwości nawilżające. Drugi, trochę tańszy i również wart Waszej uwagi jest olejek Loreal Professionnel Mythic Oil. Również ślicznie pachnie i nabłyszcza włosy, jednak nieco gorzej je wygładza.
Mam nadzieję, że dowiedzieliście się czegoś ciekawego, a Wasza pielęgnacja nie ogranicza się do byle jakiego i szybkiego mycia z tarciem włosów ręcznikiem
Artykuł MOJA PIELĘGNACJA WŁOSÓW pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł PĘDZLE REAL TECHNIQUES | BLUSH ORAZ EXPERT FACE BRUSH pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Pędzle sióstr Chapman (znane również z marki Pixiwoo) wykonane są z syntetycznego, antybakteryjnego włosia Talkon. Jest ono mięciutkie, sprężyste i miłe w dotyku. Nie wymaga specjalnego traktowania podczas czyszczenia. Tego typu włosie nie rozcapierza się i nie staje szorstkie po długim użytkowania (no chyba, że bardzo się o to postaracie). Wystarczy szare mydło oraz woda, a pędzle będą czyściutkie. Trzonki pędzli wykonane są z aluminium oraz silikonu. Ich końcówki są płasko ścięte, dzięki czemu bez problemu postawicie je na blacie toaletki. Na trzonkach nadrukowane są delikatne napisy z nazwą marki i danego pędzla. Są one bardzo dobrze wykonane, lakier/ farba nie odpryskuje, ani się nie ściera.
Na ten temat pewnie wiecie już wystarczająco dużo, ale być może są tu osoby, które dopiero zaczynają swoją zabawę z makijażem. Między włosiem naturalnym np. koza, a syntetycznym największa różnica tkwi w ich porowatości. To pierwsze, podobnie jak nasze własne włosy, jest zbudowane z łusek, które z czasem się rozchylają – dlatego pędzle, o które nie dbamy prawidłowo, stają się szorstkie i tracą swój kształt. Jednocześnie dzięki takiej budowie pędzel nabiera więcej produktu i szybciej rozciera go na skórze. Taki typ świetnie sprawdzi się u doświadczonych osób z wyważoną ręką lub ze słabo napigmentowanym kosmetykiem. Włosie syntetyczne jest w 100% gładkie. Idealnie sprawdzi się w pracy z mocnym pigmentem. Jeśli zdarza Wam się zrobić plamę na policzku to rozwiązaniem może okazać się taki właśnie pędzel, choć oczywiście przyczyn takich plam może być więcej, ale to nie o tym ten wpis.
Za tym modelem bardzo długo chodziłam. Jego regularna cena to średnio 50 zł, dlatego warto czekać na promocje. Pędzel dedykowany jest do nakładania różu na policzki, jednak dla mnie jego kształt jest idealny do aplikacji bronzera i konturu. Jest to klasyczne jajo bez ostrego szpicu. Świetnie wchodzi pod kości policzkowe i bardzo dobrze rozciera kosmetyki. Włosie nie jest zbite lecz jest go na prawdę sporo. Dwa machnięcia pędzlem i bronzer nałożony.
Drugi model to Expert face brush. Jego główne zadanie to mieszanie i aplikowanie podkładów. Ma krótkie, gęste włosie o lekko zaokrąglonym kształcie. Nigdy nie używałam go do nakładanie podkładu- do tego najlepiej spisują mi się gąbeczki, dlatego nie wypowiem się w tym temacie. Ten pędzel znalazł u mnie nieco inną funkcję. Idealnie sprawdza się przy rozcieraniu kremowych bronzerów. Nic tak ładnie i szybko nie radzi sobie z konturowaniem na mokro, istna bajka.
Obecnie w swojej kolekcji posiadam tylko te dwa pędzle Real Techniques. Gotowe zestawy niekoniecznie do mnie przemawiały, a i ceny do niskich nie należą. Przed zakupem oglądałam je kilkakrotnie, nim się zdecydowałam. Dostępne są stacjonarnie w niektórych Rossmannach i warto przejść się sprawdzić, czy to jest to czego oczekujemy. Ja nie mogę powiedzieć na ich temat nic złego. Spisują się znakomicie i towarzyszą mi przy niemal codziennym makijażu.
Artykuł PĘDZLE REAL TECHNIQUES | BLUSH ORAZ EXPERT FACE BRUSH pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł ROZŚWIETLACZ WET N WILD MEGAGLO CROWN OF MY CANOPY pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Zacznijmy od tego, że produkt ten dostępny jest stacjonarnie w drogeriach Natura w cenie 24zł – obecnie ten kolor jest w promocji za niecałe 12zł. Występuje w dwóch wariantach kolorystycznych – chłodnym szampańskim Glow oraz niespotykanym brzoskwiniowo-różowo-złotym Crown on my canopy. Nie doszukałam się nigdzie gramatury, ale opakowanie do małych z pewnością nie należy. Rozświetlacze Wet n Wild zamknięte są w poręcznym, prostym i minimalistycznym opakowaniu, które jest przyjazne w przechowywaniu i w podróżowaniu. Na kosmetykach wytłoczony jest przykuwający wzrok liść/kwiat, dzięki czemu jeszcze przyjemniej się na nie patrzy.
Rozświetlacz Wet n Wild tworzy na skórze przepiękną taflę, która cudownie odbija światło. Kolor Crown on my canopy idealnie wtapia się w opaloną skórę. Nie jest ani za jasny, ani zbyt złoty. Nie odcina się od naszej skóry gdy patrzymy na wprost lustra, po prostu perfekcja w czystej postaci. Gorzej sytuacja ma się przy jasnej cerze. Możliwe, że zimą nawet dla mnie będzie za ciemny, ale póki co to mój ulubiony produkt. Używam go namiętnie dopiero od niecałych dwóch tygodni, a już wyparł ukochaną Becca Opal.
Na wcześniejszym zdjęciu możecie zobaczy jak ten rozświetlacz prezentuje się roztarty na skórze. Idealnie się w nią wtapia prawda? Jednocześnie łatwo można stopniować moc błysku i tej nieziemskiej tafli. Na drugim zdjęciu zestawiłam Wam jedne z moich ulubionych rozświetlaczy. Nabierałam dużą ilość kosmetyków, tak aby kolory były dobrze widoczne. Oczywiście nikt nie nakłada tak grubych warstw na policzki Od prawej mamy naszą dzisiejszą gwiazdę czyli Wet n Wild Crown on my canopy, następny jest Mac Soft&Gentle, Becca Opal, Becca Moonstone oraz lubiany przez większość z nas My Secret Princess Dream. Tak jak wspominałam, ten odcień rozświetlacza Wet n Wild nie jest dla wszystkich. Z pewnością nie spodoba się osobom o bladej cerze, no chyba że nałożą go odrobinkę na bronzer. Mogłoby to całkiem ładnie wyglądać.
Moim zdaniem zdecydowanie tak. Za rozsądną i przyjazną dla portfela cenę mamy spory kosmetyk o pięknym wykończeniu. Nie znajdziemy na skórze drobinek po jego użyciu. Dostępne są dwa warianty kolorystyczne – jaśniejszy/chłodniejszy i ciemniejszy/cieplejszy. Swoja drogą na ten chłodniejszy będę jeszcze polować. Kosmetyk bardzo łatwo się aplikuje, nie pyli nadmiernie, pozwala na budowanie intensywności i ma przemyślane, solidne (jak za ta cenę) opakowanie. Uważam, że warto się nim zainteresować, a przynajmniej przejść się do drogerii i pomacać tester.
Artykuł ROZŚWIETLACZ WET N WILD MEGAGLO CROWN OF MY CANOPY pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł ODŻYWKA WZMACNIAJĄCA PAZNOKCIE GOLDEN ROSE pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Na temat tego związku chemicznego można przeczytać bardzo sporo w internecie i większość z tych informacji ma poparcie naukowe. Jest to związek toksyczny, często wywołujący alergię, podrażniający drogi oddechowe, oczy, skórę, a nawet rakotwórczy. Oczywiście nie zachorujecie od razu na raka, ale po kilku latach częstego używania odżywek z formaldehydem, możecie zobaczyć pogorszenie stanu zdrowia paznokci czy skóry. Formaldehyd stosowany jest powszechnie jako konserwant kosmetyków (w przypadku odżywek do paznokci dopuszczalne maksymalne stężenie to 2%, choć wydaje mi się że w Unii Europejskiej ma być całkowity zakaz używania formaldehydu- lub już jest). Związek ten stosuje się też do konserwacji ciał zmarłych, dlatego warto zastanowić się, czy lepiej nie zrezygnować z takich kosmetyków?
Problem z odżywkami bez formaldehydu zazwyczaj jest taki, że nie dają tak samo szybkich i spektakularnych efektów (na krótką metę) co te, które go zawierają. Często trzeba stosować je wiele tygodni, by zauważyć poprawę płytki paznokcia. Odżywka Golden Rose Black Diamond Hardener jest w tym przypadku pozytywnym wyjątkiem. Nie zawiera formaldehydu, toluenu czy dbp (ftalan dibutylu -plastyfikator), a przynosi efekty już po kilku użyciach. Paznokcie stają się twardsze, bardziej wytrzymałe, nie rozdwajają się i nie kruszą. Dodatkowo jest ona bezpieczna i nie powina nas uczulać. Możemy stosować ją jak bazę pod lakier kolorowy lub jako klasyczną odżywkę, nakładając dwie warstwy raz w tygodniu.
Odżywka wzmacniająca paznokcie Black Diamond jest ze mną już od dłuższego czasu. Nie zauważyłam by jej działanie słabło lub by pojawiły się jakiekolwiek uczulenia. Stosują zazwyczaj w przerwie od noszenia hybryd, by dać się zregenerować płytce. Tuż po zdjęciu hybrydy nie ma ryzyka, że odzywką będzie nasz szczypać czy piec – a takie zdarzenia często mają miejsce w przypadku odżywek, które zawierają formaldehyd lub jego pochodne. Ciekawa jestem czy znacie produkty z tej serii od Golden Rose, lub może macie inne, warte polecenia sposoby na piękne paznokcie?
Artykuł ODŻYWKA WZMACNIAJĄCA PAZNOKCIE GOLDEN ROSE pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł KOSMETYCZNI ULUBIEŃCY LIPCA pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Krem do twarzy Synchroline Aknicare Cream miałam przyjemność testować dzięki uprzejmości marki już kilka tygodni temu. Spisuje się u mnie na tyle dobrze, że został ze mną na dłużej. Jeśli macie ochotę poznać go bliżej, zapraszam Was do jego recenzji, a w skrócie powiem tylko, że przeznaczony jest do cery tłustej i trądzikowej, nadaje się pod makijaż i reguluje wydzielanie sebum.
Tea Tree Oil od The Body Shop to olejek z drzewa herbacianego o właściwościach antybakteryjnych. Choć wypryski pojawiają się u mnie sporadycznie, to nie wyobrażam sobie nie mieć w łazience tego maluszka. Ładnie goi wszelkie zmiany, a przy tym nie wysusza skory na wiór – oczywiście tylko przy stosowaniu punktowym. Polecam go każdemu bez wyjątku.
Lush Mask of Magnaminty to obecnie moja ulubiona maseczka oczyszczająca, zaraz po Mud Mask z Sephora. Ma bardzo przyjemny, orzeźwiający zapach i duże drobinki peelingujące – idealne połączenie. Jeśli zastanawiacie się nad zakupami w sklepie Lush, odsyłam Was do pełnej recenzji tej maski.
W codziennym makijażu twarzy podstawą były (i są nadal) pudry. Golden Rose Long Wear Finishing Powder to mój absolutny must have lata. Bardzo dobrze matuje cerę, jest drobno zmielony i nie bieli. To już moje drugie opakowanie i z całą pewnością nie ostatnie.
Wibo Banana loose powder nie muszę chyba nikomu przedstawiać. Fajny żółty puder który nadaje się pod oczy i nie wysusza ich na wiór. Biorąc pod uwagę dostępność i niską cenę, to jeden z lepszych drogeryjnych pudrów, które śmiało posłużą Wam do utrwalania korektora.
Becca Shimmering Skin Perfector w kolorze Moonstone to najnowszy rozświetlacz w mojej kolekcji. Uwielbiam tą część makijażu i wręcz kolekcjonuje rozświetlacze. Ta słodka miniaturka nie zrujnuje Waszego portfela i zmieści się nawet do najmniejszej kosmetyczki. Stopień błysku można łatwo stopniować od lekkiego do mocnego. Osobiście najbardziej lubię mocną taflę i w tym celu rozświetlacze Becca nakładam na mokro.
Hoola Quickie Contour Stick marki Benefit to kolejna miniaturka, która trochę musiała poczekać na swój wielki dzień. Choć z konturowaniem nie ma za wiele wspólnego, to idealnie nadaje się do opalania twarzy. Ma piękny ciepły odcień, który nie jest zbyt pomarańczowy. Świetnie się rozciera, nie robi plam i utrzymuje się cały dzień. Bardzo mocno rozważam zakup pełnowymiarowej wersji.
Makeup Revolution Fixing Spray w wersji Green Tea to świetny i tani produkt utrwalający makijaż na lato. Ma ładny, orzeźwiający zapach, dobry atomizer, który tworzy lekką chmurkę i niewygórowaną cenę. Nie jest produkt, który utrwala na mur beton, ale do codziennego użytku w zupełności wystarczy. Nie zauważyłam by zapychał lub podrażniał skórę w upalne dni, więc warto wypróbować.
To byliby wszyscy ulubieńcy lipca. Nie ma ich zbyt wiele, ale myślę, że znajdziecie tu coś idealnego dla siebie.
Artykuł KOSMETYCZNI ULUBIEŃCY LIPCA pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł PASTA WYBIELAJĄCA SUPERSMILE pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Jest to profesjonalna, bezpieczna i efektywna w użyciu pasta wybielająca. Można ją stosować do zębów naturalnych, plombowanych czy wybielanych innymi metodami. Działa również na korony, aparaty korekcyjne i protezy dentystyczne. Opatentowana formuła Calprox rozpuszcza błonkę białkową, która pozostawiona na zębie może stać się miejscem gromadzenia pożywienia dla bakterii. Produkt ten stosujemy zamiast naszej standardowej pasty, przynajmniej dwa razy dziennie. Tyle dowiemy się od producenta, czyli z etykiety. A jak jest w rzeczywistości?
Zacznijmy od tego, że pasta z pozoru niczym nie różni się od tych popularnych, dostępnych w drogeriach. Miękka tuba z zamknięciem na klik zawiera, biały, bardzo gęsty produkt, a główna różnica to cena. Za pastę Supersmile musimy zapłacić od 80zł. Nie jest to mało, ale mogłabym przymknąć na to oko, gdyby tylko efekty były zadowalające. A tu klapa, efektów tyle co nic. Po pierwszym tygodniu szczotkowania zębów zdawało mi się, że delikatnie się rozjaśniły. Po dwóch miesiącach nie widzę rzadnej różnicy. Zauważyłam natomiast kilka minusów. Po pierwsze pasta lekko pyli podczas szczotkowania. Używałam jej ze szczoteczką elektryczną i bardzo często łapał mnie kaszel właśnie podczas mycia zębów. Mógłby być to przpadake, ale mój chłopak też miał z tą pastą taki problem. Od razu zaznaczam, że nigdzy wcześniej nie mieliśmy napadów kaszlu akurat przy szczotkownaiu zębów. Nie wiem czy to wina tylko tej pasty, czy też używania jej ze szczoteczką elektryczną, nie mniej jednak na opakowaniu nie było żadnej informacji, by tego nie robić. Drugi minus to mała wydajność. Po dwóch miesiącach zostalo jej już niewielka ilość w opakowaniu. Na plus tej pasty mogę zaliczyć tylko jej przyjemny, miętowo-jabłkowy smak, który nie jest zbyt intensywny.
Biorąc pod uwagę niewielkie efekty (lub ich brak w przypadku mojego chłopaka), „pylenie” pasty przy szczotkowaniu i wysoką cenę, raczje nie. Być może u kogoś innego potrafi zdziałac cuda i wybielić uśmiech w widocznym stopniu. Niestety u mnie się nie sprawdziła i zdecydowaniejej Wam jej nie polecam. Dla mniej są to pieniądze wyrzucone w błoto.
Artykuł PASTA WYBIELAJĄCA SUPERSMILE pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł MAXINECZKA BEAUTY LEGACY | MAKEUP REVOLUTION pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Jak już wspomniałam paleta powstała przy współpracy z Makeup Revolution i jest jedną z pierwszych tej marki, która została wykonana z tektury, a nie plastiku. Wewnątrz znajdziemy dobre lustro, które z pewnością wystarczy nam do wykonania pełnego makijażu na wyjeździe. Czarno-złote opakowanie skrywa w sobie rozświetlacz, róż, bronzer (każdy po 3g) oraz 9 cieni po 1,2 g (6 matów, 2 metaliczny i 1 duochrom). Teoretycznie wszystko to, co większość z nas zabiera z kolorówki na urlop, w końcu ma być to paleta travel-friendly.
No właśnie, jaka jest ta paleta? Z całą pewnością nie jest idealna, przynajmniej dla mnie. Na początek rozświetlacz- tragedia. Po Maxi spodziewałabym się efektu wow w kwestii rozświetlacza, w końcu ona sama prawie zawsze „nosi” mocny błysk na policzku. Niestety Pure Glowa, bo tak się ten gagatek nazywa, nie jest nawet pure. Jego po prostu nie widać. Próbowałam go nakładać różnymi pędzlami, na sucho, na mokro, w kilku warstwach… efekt był co najwyżej ledwo widoczny. Bardzo się na nim zawiodłam i najzwyczajniej w świecie nie sięgam już po ten rozświetlacz. Pozostałe produkty do twarzy są jak najbardziej w porządku, a po bronzer sięgam z przyjemnością. Jest to ładny, raczej ciepły kolor, który będzie pasował większości z nas.
Kolorystyka cieni z palety Maxineczka Beauty Legacy jest „nudna i codzienna”, ale nie ma się co oszukiwać, takich właśnie barw używamy najczęściej. Nie mogło oczywiście zabraknąć matowego beżu oraz czerni, czyli kolorów wg. Maxi podstawowych w każdej palecie. Cielisty mat to dla mnie również element bazowy w każdym makijażu, podobnie jak neutralny brąz w załamaniu powieki. Idealnie pasuje do tej roli cień o nazwie Ash, a ostatnio również cieplejszy i rudawy Brick. W matach mamy również piękny „biskupi” lub jak kto woli „buraczany” fiolet o nazwie Petal oraz bardzo ciemny i chłodny Smoke. Ten ostatni u mnie niestety wygląda na brudny. Co do matowych cieni z palety Maxineczki nie mam najmniejszych zastrzeżeń – pięknie się rozcierają, łączą ze sobą oraz z innymi cieniami. Nic nie blaknie w ciągu dnia ani nie zmienia swoich tonów. Co do wykończenia metalicznego mam mieszane uczucia. Copper (rude złoto) jest naprawdę piękny i nakłada się bajecznie zarówno na gołą powiekę jak i na klej do brokatów z Nyxa. Dużo gorzej wypada odcień Crystal. Jest to kolor różowego szampana, który mógłby dopełnić nie jeden makijaż wieczorowy. Niestety nakłada się bardzo nierówno i wygląda jak gruby brokat. Dla mnie jest to zupełnie inna formuła (niestety gorsza) niż Copper. Jeśli już mówimy od niedopracowanych wykończeniach, muszę wylać swoje żale na temat cienia Orchid. Miał być gwiazdą tej palety, a stał się jej najsłabszą stroną. Cień w palecie wygląda bosko. Fiolet mieniący się na niebiesko… magia. Na mojej powiece wgląda jak zwykły fiołkowy cień. Bardzo ciężko uzyskać nim ten efekt duochromu. Przy kombinowaniu z bazą Nyxa, nakładaniu mokrym pędzelkiem kilku warstw, efekt jest w końcu zadowalający. Biorąc pod uwagę ile pracy muszę w to włożyć, nie bardzo mam ochotę go używać. Oglądając recenzje tej palety i makijaże innych blogerek/youtuberek, mam wrażenie, że trafiła mi się gorsza partia tej palety.
To musicie ocenić sami. Osobiście nie żałuję wydanych na nią pieniędzy. Matów używa mi się bardzo dobrze i często po nie sięgam, podobnie jak po bronzer. Rozświetlacz oraz cień Orchid wymieniłabym na coś innego lub z nich zrezygnowała. Ogromnym minusem jest też dla mnie brak jakichkolwiek napisów w naszym języku. Makeup Revolution jest międzynarodową marką, a skoro podjęła się współpracy z polską guru makijażowego świata, wypadałoby zamieścić choćby króciutki opis w naszym języku. Poza tym opakowanie jest dla mnie jak najbardziej na plus.
Ciekawa jestem Waszej opini na temat paletki Maxineczka Beauty Legacy. Należycie to grona osób, które nie akceptują żadnej krytyki tego produktu, twierdząc, ze to hejt i zazdrość, czy raczej zdroworozsądkowo oceniacie ją pod kątem własnego użytkowania? Oczywiście osobiście uwielbiam Maxineczkę i bardzo się cieszę, że osiągnęła taki sukces. Mam nadzieję, że kolejne jej produkty i współprace będą jeszcze lepsze, ale niestety teraz czuję mały niedosyt.
Artykuł MAXINECZKA BEAUTY LEGACY | MAKEUP REVOLUTION pochodzi z serwisu Autreme.
]]>Artykuł ŻURAWINOWY PEELING CUKROWY LIRENE DERMOPROGRAM pochodzi z serwisu Autreme.
]]>
Produkty tej marki od dawna towarzyszą mi w codziennej pielęgnacji. Absolutnym hitem był peeling brzoskwiniowy ze zmielonymi pestkami – istny sztos, którego nigdzie nie mogę już znaleźć. Nieco delikatniejszy, lecz nadal mocno zdzierający jest ten o zapachu mango. Jeśli wolicie coś słabszego, z pewnością spodoba Wam się wersja z żurawiną. Jego regularne stosowanie ma zapewnić naszej skórze miękkość, wygładzanie, regenerację i gładkość. Dzięki zawartości olejku z żurawiny na naszej skórze ma pozostać jedwabista, otulająca warstwa.
No właśnie tu mam dylemat. Niby wszystko jest ok i tak jak obiecuje producent, ale czuję niedosyt. Peeling posiada wyczuwalne drobinki cukru, które rozpuszczają się w umiarkowanym tempie. Mogły by być jednak grubsze i w większej ilości. Aby osiągnąć satysfakcjonujący efekt „zdarcia” martwego naskórka muszę użyć sporo tego produktu, co przekłada się na jego średnią wydajność. Przydałaby się informacja na opakowaniu, na temat grubości ziaren peelingujących. Na plus tego kosmetyku przemawia zawartość wyciągu z żurawiny i imbiru (zamknięte w czerwonych kapsułkach, które łatwo rozcierają się na skórze). Dzięki nim produkt ma lekki efekt rozgrzewający i przyjemny, słodkawy zapach – idealny zestaw na wieczory w domowym SPA. Do mnie przemawia również forma wygodnej tubki na klik, które sprawdza się pod moim prysznicem najlepiej.
To zależy od dwóch czynników. Jeśli lubicie peelingi cukrowe, śmiało. Macie szansę się z nim zaprzyjaźnić. Jeśli preferujecie efekt lekkiego do średniego „zdzierania” to zdecydowanie jest to kosmetyk dla Was. Gdyby na któreś z powyższych pytań Wasza odpowiedź brzmiałaby „Nie”, darujcie go sobie i sięgnijcie po wersję Mango. Sama również z przyjemnością do niej wrócę lub wypróbuję coś z Waszego polecenia.
Artykuł ŻURAWINOWY PEELING CUKROWY LIRENE DERMOPROGRAM pochodzi z serwisu Autreme.
]]>